piątek, 28 lutego 2014

Weźcie się ogarnijcie z tymi zwolnieniami!

Spotkałam się ostatnio kilkakrotnie z akcją krytykującą zwolnienia z wf-u i o ile rozumiem, że założenia akcji są szczytne, o tyle zastanawiam się, czy jej autorzy rzeczywiście wzięli pod uwagę wszystkie aspekty, które powodują niechęć młodych ludzi do tych zajęć.

Znam kilkoro dzieci, które mają zwolnienia z wychowania fizycznego, ale popołudniami uprawiają sporty, które je interesują i odnoszą w nich sukcesy. Wydawać by się mogło, że to niezwykłe zjawisko, ale po bliższym zbadaniu sprawy, przyczyny tego okazują się oczywiste.

Zdaję sobie sprawę z tego, że szkoły nie są w stanie zapewnić wszystkim uczniom tak szerokiego przekroju zajęć zajęć sportowych żeby każdy mógł znaleźć coś dla siebie, ale nie tu doszukiwałabym się źródła problemu masowych zwolnień.

Sama mam wiele złych wspomnień związanych z lekcjami wf, jak i nauczycielami, którzy te lekcje prowadzili. Wynikało to głównie z tego, że nigdy nie byłam dobra w sportach drużynowych, a przecież wiemy jak wyglądają zazwyczaj takie lekcje: „rozgrzewka i gramy w siatkę”, albo „weźcie piły i pokopcie w nogę” (pomijam niegramatyczność tego stwierdzenia -_-').

Pamiętam z liceum zajęcia wf na których uczyliśmy się poruszać na nartach biegowych – tak, obydwie te lekcje pamiętam doskonale. I nie przeszkadzało mi, że narty były stare, a buty nie wiadomo czy ktoś kiedykolwiek potraktował środkiem odgrzybiającym, ale to było inne i odkrywcze. W podstawówce kilka razy wyszliśmy w zimie na boisko, na którym zrobiono dla uczniów ślizgawkę. Lód był nierówny, bo po prostu wylany wiadrami, łyżwy ze szkoły – dla kogo znalazł się jego rozmiar to miał szczęście, a reszta brała co było – ale nikt nie narzekał, bo dla wielu z nas to była szansa na spróbowanie czegoś, czego nie mogli mieć poza szkołą. I choć nie nauczyłam się biegać na nartach (bo i trudno byłoby się nauczyć w ciągu dwóch czterdziestopięciominutowych lekcji), ani nie nauczyłam się wówczas w podstawówce jeździć na łyżwach (zgońmy to na to, że zazwyczaj miałam dwa lub trzy rozmiary za duże hokejówki na nogach ;) ale właśnie te dwa wuefowe wspomnienia wyczerpują zapas pozytywnych przykładów jakie mogę przytoczyć w tym temacie.

Ale właściwie nie to w tym wszystkim było najgorsze: strasznie wkurzało mnie, że pomimo mojej ciężkiej pracy, ocena z wf-u obniżała mi średnią. W szkole zawsze byłam przeciętniaczką, ale na te oceny, które miałam pracowałam bardzo ciężko i irytowało mnie strasznie, że tak mały wpływ mam na to jaką ocenę mam z przedmiotu takiego jak wf, który liczony był do średniej na równi z matematyką, czy biologią, które ciężko zakuwałam. Generalnie jestem zdania, że jeżeli średnia ocen jest czymś co może zaważyć na czyjejś dalszej karierze (przyjęciu lub nieprzyjęciu do kolejnej szkoły np.) oceny z religii i wf nie powinny się do niej wliczać!

Nie pamiętam swoich odczuć w tym temacie z podstawówki, ale w liceum strasznie mnie irytowało jeżeli lekcje zaczynały się od zajęć wf. Oczywiście nie mieliśmy możliwości wziąć potem prysznica i tak wszyscy sobie siedzieli potem przez kolejnych klika godzin i śmierdzieli, to znaczy oprócz tych, którzy mieli zwolnienia z wfu, bo oni tego dyskomfortu nie odczuwali.

Z genialnym rozwiązaniem dotyczącym zajęć fizycznych spotkałam się dopiero na studiach: można było wybrać sobie spośród wielu propozycji opcję, która najbardziej interesuje. Od samoobrony, przez tradycyjne siatkówki i koszykówki po fitness. Dopiero wtedy odkryłam, że to nie ze mną jest coś nie tak, bo nie mogę zrobić czegoś równie dobrze jak inni – są rzeczy które robię lepiej od niektórych, tylko musiałam odkryć co to jest!

Puentą, wskazującą jednocześnie kolejny problem, który może być powodem dla którego ktoś może nie chcieć uczęszczać na lekcje wf niech będzie wspomnienie spotkania z moją nauczycielką z liceum. Spotkałam ją przypadkiem będąc na drugim roku studiów, w grzecznościowej rozmowie zapytała co u mnie, odpowiedziałam krótko i wspomniałam, że z zajęć sportowych (tych które sama sobie wybrałam według własnych preferencji jak wspominałam) mam najwyższe stopnie, więc jest super, na co ona odpowiedziała „to ty z jakimiś upośledzonymi dziećmi na zajęcia uczęszczasz?”. Abstrahując od poprawności politycznej tego stwierdzania i płytkości rozumowania – Pani Bożence gratuluję pedagogicznego podejścia.

Sądzę też, że ktoś kto wymyślał hasło "Zwolnienie z wf-u to obciach" niekoniecznie wziął pod uwagę, że dziciory owszem szybko to hasło podłapią, ale będą nim rzucać również w tych, którzy na prawdę nie mogą na zajęciach wychowania fizycznego ćwiczyć ze względów zdrowotnych, czym będą pogłębiać wykluczenie tych osób.

Jako osoba dorosła uświadomiłam sobie, że właściwie przez to, że nigdy nie byłam dobra w sportach, czy sprawnościach, których oczekiwali nauczyciele wf dorastałam w przekonaniu o własnej niepoełnosprytności fizycznej. Pewnie też dlatego jako dziecko, a potem nastolatka nie spróbowałam swoich sił w sportach walki, które mnie przez całe życie fascynowały. Na szczęście moje drogi zeszły się z osobą, która przekonała mnie, że wcale nie trzeba być Brucem Lee by sporty walki trenować, ta właśnie Ewa „kopnęła mnie w d*pę” i pchnęła we właściwym kierunku. Tak zaczęła się moja wielka miłość i fascynacja sportem. Dziś sport uprawiam na co dzień, z wyboru, bo lubię akurat tę formę wysiłku fizycznego. Prawie każdy urlop spędzam z rodzinką na wspólnym oddawaniu się aktywności fizycznej którą lubimy, czasami także na obozach sportowych.

Sport jest super, ale lekcje wf-u niekoniecznie takie bywają, więc jeśli wasze dziecko broni się przed nimi rękami i nogami może warto zaproponować alternatywne rozwiązanie, choćby po to żeby niedouczony nauczyciel nie miażdżył jego młodej psychiki i poczucia własnej wartości.

Niech ROCK i Taekwondo będą z Wami! \m/

piątek, 7 lutego 2014

O tym dlaczego (uważa się, że) rodzice są gorszymi pracownikami.

Moja bardzo wykształcona koleżanka z ogromnym doświadczeniem zawodowym, przypadkiem w czasie rozmowy rekrutacyjnej wspomniała, że ma dziecko. Dziwnym trafem w tym momencie zdawkowym "aha, to jeszcze się z panią skontaktujemy" rozmowa się zakończyła.

Jako właścicielowi firmy i osobie wykształconej w dziedzinie zarządzania dało mi to do myślenia na ile rzeczywiście posiadanie dziecka może zaważyć na jakości pracownika. Ponieważ sama jestem matką podejmując ten temat obawiałam się własnej stronniczości, ale postaram się być bardzo rzeczowa.

W firmie, w której pracowałam jako ostatniej przed urodzeniem dziecka, byłam jedną z młodszych pracownic, a mimo to pierwszą która śmiała zajść w ciążę będąc związaną z tą firmą. Celowo używam tutaj takiego sformułowania, bo wrogość wobec pomysłu, że którakolwiek z pracownic mogłaby zajść w ciążę była tam często demonstrowana. Decydując się na dziecko wiedziałam, że nie będę już miała po co do firmy wracać, więc od razu powstał plan o założeniu własnego biznesu. Patrząc na te niewiele koleżanek, które podjęły wyzwanie posiadania dziecka w dzisiejszym świecie przekonałam się, że jest to schemat, który się powtarza wszędzie dookoła – dziecko = koniec pracy (przynajmniej w danej firmie). Ciąża pracownicy jest traktowana jako coś co złośliwie się robi pracodawcy, więc większość pracodawców robi wszystko żeby takiej pracownicy z powrotem nie przyjąć.

Z oczywistych uwarunkowań biologicznych mężczyźni z podobnymi problemami w swojej karierze zawodowej nie muszą się zmagać. Jestem wręcz gotowa wysunąć teorię, że jako rodzice panowie stają się lepszymi pracownikami. Bo prawdą jest, że rodzic, może czasami się spóźni, albo niespodziewanie musi wyjść z pracy (bo dziecko w szkole miało pomysł zjechać z kolegą na plecakach ze schodów i wgryzło się po drodze w barierkę), ale ile inicjatywy i determinacji wykazują potem żeby to nadrobić! Bo rodzic to już nie jest niezależny singiel, który jak nie tu, to gdzie indziej pracę znajdzie, ewentualnie w międzyczasie żyjąc na krakersach i sucharach. Rodzice są o tyle bardziej wartościowymi pracownikami, że muszą liczyć się z faktem, że każda ich decyzja zawodowa ma wpływ na życie ich rodziny, za którą są odpowiedzialni. Jeżeli dodać do tego statystyki mówiące, że większość kredytów zaciągana jest wspólnie przez pary, które mają rodzinę, teoretycznie otrzymujemy pracownika idealnego, który musi zachować ciągłość pracy, bo spłaca kredyt i ma kilka gąb do wykarmienia. Taki osobnik umęczony czynnościami zawodowymi, a później jeszcze życiem rodzinnym tylko w ostateczności i desperacji zdobędzie się na dodatkowy (niemały przecież) wysiłek przebierania w ofertach pracy w poszukiwaniu bardziej atrakcyjnej. Jeżeli tylko ma poczucie bezpieczeństwa i umiarkowaną satysfakcję z pracy dla firmy, będzie jej wierny i oddany, przynajmniej dopóki jakiś niedouczony menadżer nie spróbuje tego nadużyć.

Prawdą jest, że rodzice czasami biorą opiekę nad dzieckiem, albo bywają na zwolnieniu z powodu choroby dziecka. Nikt jednak nie porównał jak często rodzice biorą opiekę, czy urlop na żądanie, bo dziecko rzyga w technikolorze, a jak często single robią sobie wolne po szalonej nocy w środku tygodnia, bo nie są w stanie przyjść do pracy. Natomiast jako rzeczywistą niesprawiedliwość wobec pracodawców postrzegam konieczność płacenia pracownikom za pierwsze 30 dni zwolnienia. Przecież nie jest tak, że pracodawca dajmy na to przez pierwsze 30 dni jest zwolniony z płacenia ZUSu za nowego pracownika. Jeżeli ktoś wie dlaczego tak się dzieje, chętnie przeczytam w komentarzu wyjaśnienie tego zjawiska, bo nie jestem ekspertem w tej dziedzinie, a jedynie logicznie myślącym laikiem, który w żadem sensowny sposób nie potrafi sobie tego wytłumaczyć.

Słyszałam kiedyś argument, że rodzice są gorszymi pracownikami, bo ciągle myślą o swoich dzieciach. Muszę przyznać, że to prawda, nie wiedziałam co znaczy martwić się o kogoś (stale, bez przerwy, w każdym aspekcie) dopóki nie miałam dziecka. Ale faktem jest też, że nikt nie zbadał jak często generalnie odrywamy się myślami od pracy, marząc o wieczornej randce, rozmyślając o kimś kto wpadł nam w oko, planując wakacje, albo wyobrażając sobie siebie w rożnych modelach samochodów (że nie wspomnę o wszelkich teoriach amerykańskich naukowców odnośnie tego jak często mężczyźni myślą o seksie). Jedno jest pewne, ludzki mózg nie jest w stanie pracować ciągle i bez przerwy przez osiem godzin, musimy dawać mu odetchnąć zmieniając zadania nad którymi pracuje. Zarówno posiadacze jak i  nie-posiadacze dzieci, odrywają się od pracy – przynajmniej myślami – tak na prawdę zmienia się tylko treść tych rozmyślań.

Znam kilka nielicznych przypadków (dokładnie dwa) gdzie kobiety, które zaszły w ciążę powiedziały o tym pracodawcy, jak twierdzą, bez stresu i oporów. Skończyło się to tym, że wspólnie zaplanowali pewne działania, nie było żadnego szarpania ani niespodzianek. Poinformowały pracodawców o planowanym okresie absencji i później jako szczęśliwie i spełnione mamy wróciły do pracy. A to dlatego, że wiedziały, że będą miały wsparcie u swoich szefów, ufały im i czuły się bezpiecznie. Czy tak nie jest łatwiej?

Specjalnie w swoich rozważaniach nie powoływałam się na humanitaryzm, empatię czy inne emocjonalne argumenty, bo chciałam pokazać, że logika i psychologia odwalają w tej dziedzinie całą robotę. Wystarczy tylko znać się na zarządzaniu ludźmi, a przecież to jest wasze najważniejsze zadanie szefowie, prezesi, dyrektorzy i menadżerowie.

Niech rock będzie w Wami! \m/