środa, 10 grudnia 2014

Krótko o tym dlaczego zawsze stać mnie na prezenty

W naszej rodzinie prezenty pod choinkę dostają tylko dzieci, reszta i tak jest mega nakręcona możliwością spotkania się i objadania pysznościami. Brak konieczności szukania prezentów daje dużo spokoju ducha, którego wielu brakuje w szaleństwie świątecznych przygotowań, że o oszczędności kasy nie wspomnę. ;) W końcu jest tak wiele okazji kiedy obdarowujemy się prezentami że nie musimy jeszcze na Boże Narodzenie silić się na wydumane i pewnie często nietrafione podarki.

Z prezentami dzieciowymi też nie szalejemy, wiadomo, że jeśli raz dziecko dostanie coś naprawdę dużego i drogiego przy okazji kolejnego prezentu będzie oczekiwało co najmniej tego samego - więc zostawiamy sobie pole do popisu. ;)  Młodszego syna mamy na razie z głowy, bo ma 8 miesięcy i jeszcze nie kojarzy akcji prezentowych. Starszy w żłobku dowiedział się o co chodzi z Mikołajem, więc czeka.

Ponieważ oczywiście był grzeczny, 6 grudnia Mikołaj przyniósł mu paczuszkę w której był blok rysunkowy, czysty zeszyt (oczywiście z ładnymi okładkami ze zwierzątkami) i szczoteczkę do zębów z postacią z bajki, którą lubi. Po czterech dniach prezent nadal jest hitem - łączny koszt poniżej 10 zł.

Na Boże Narodzenie zaspokoimy jego potrzebę wierszykowych szaleństw, bo ostatnio to jego absolutnie ulubione książki. Zestaw książeczek z wierszykami z pobliskiego antykwariatu - 14 zł. Do tego dostanie nowa poszewkę na poduszkę z ulubionymi misiami, nie mogę się doczekać żeby zobaczyć jego radochę. :)

Największy błąd jaki popełniamy to kupowanie zabawek raczej da siebie niż dla dziecka - wypasionych, z bajerami jakich kiedyś nie było. Dzieci potrafią się cieszyć z drobiazgów. Przecież właśnie to jest w nich takie fajne, więc nie psujmy tego tak długo jak to tyko możliwe.


To mały Niko-łajek sprzed roku, w pierwszym bodziaku I rock jaki powstał, uradowany perkusją zrobioną z garnków. 

Niech rock i rozsądek konsumpcyjny będą z Wami!

środa, 3 września 2014

Opłata za szczęście

Najgorsza w życiu jest bezradność. Otacza nas tak wiele rzeczy niezależnych od nas, że desperacko rzucam się na wszystko, co pozwala mi kreować otaczającą mnie rzeczywistość na taką, jaką chciałbym ją widzieć.

Ja mam w życiu ogromne szczęście, nikt z moich najbliższych nie zachorował poważnie ani nie został okrutnie pokrzywdzony przez los, dlatego właśnie mam dług wdzięczności wobec świata. I dlatego, kiedy tylko mogę staram się wesprzeć tych, których życie doświadczyło bardziej – nazywam to opłatą za szczęście.

Kiedy widzę desperacki apel o pomoc dla kogoś chorego myślę o tym, że przecież gdyby to spotkało moich bliskich, oddałabym wszystko żeby im pomóc, tak jak ich rodziny oddały, a mimo to okazało się to niewystarczające. Że powinnam się cieszyć, że moja opłata za szczęście jest dobrowolna, niewymuszona i takiej wysokości, jaką mogę i chcę zapłacić.

W pomaganiu najważniejsza jest chęć pomocy, jeśli nie masz pieniędzy, które mógłbyś przekazać, możesz oddać krew lub zarejestrować się, jako potencjalny dawca szpiku w DKMS. Jeśli ze względów, np. zdrowotnych nie możesz tego zrobić postaw sobie za cel znalezienie i namówienie trzech osób, które mogą i pomogą w ten sposób, opowiedz im przy tym jakie jest to łatwe, że jest nieodpłatne i bezbolesne. Upublicznij informację i pomóż jej dotrzeć do tych, którzy mają większe możliwości.

Oczywiście, że mnie wkurwia, że mnie zajebiście wkurwia, (bo inaczej tego powiedzieć nie mogę), że to my płacimy za leczenie tych osób, a nie instytucje, które co miesiąc WŁAŚNIE NA TEN CEL zabierają nam ogromną część naszych zarobków. Że kiedy to my musimy płacić urzędom nie możemy się spóźnić nawet o jeden dzień, ani o złotówkę, a kiedy te pieniądze są potrzebne na leczenie to urzędasy rozkładają ręce lub miesiącami podejmują decyzję. Ale wiem, że to oburzenie nie usprawiedliwi mojej bezczynności.

Jeśli chodzi o pieniądze, to akurat teraz mi ich nie zbywa, ale na kawę na mieście mnie stać, jeśli jednak jej sobie odmówię, to zostanie mi 5 zł, które mogą być potrzebne komuś dużo bardziej niż mi. Jeżeli czasami zrezygnuję z wyjścia do kina to zostanie mi 15 zł, ale chodzimy we dwoje, więc razem 30. Jeśli jeszcze dwie pary pomyślą podobnie to prawie stówka pójdzie na cel charytatywny. Nie wstydźmy się i nie bójmy przekazywać nawet małych, pozornie nieznacznych kwot: PRZECIEŻ, JEŻELI MILION OSÓB WPŁACI PO ZŁOTÓWCE, TO ZBIERZEMY MILION ZŁOTYCH!

Jeżeli szukacie inspiracji zapraszam choćby na SiePomaga.pl wybór jest tak ogromny, że każdy może znaleźć osobę maleńką, dorosłą, albo zwierzaczka, który czeka na Waszą złotówkę.

Niech rock i moc pomagania będą z Wami! \m/

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Sukces walki z biurokracją

W ciekawy sposób objawiły mi się ułatwienia spowodowane zwalczaniem biurokracji w Polsce. Bo przecież każda kolejna frakcja obejmująca władzę to obiecuje...

Po lewej stronie zdjęcia poniżej widzicie dokumenty, jakie musiałam dostarczyć do MOPSu dwa lata temu żeby dostać becikowe z okazji urodzenia dziecka. W międzyczasie rachu ciachu - rządziciele ograniczają biurokrację i kabum: tym razem musiałam zanieść wszystkie dokumenty, które widzicie po lewej ...i po prawej stronie.


Tylko wysokość świadczenia się nie zmieniła, to wciąż 1000 zł, jeśli udowodnisz, że ci się należy i urzędnicy przyznają ci rację wraz z "jednorazową zapomogą z tytułu urodzenia się dziecka".

Panie Premierze, skoro tak w Państwa wykonaniu wygląda walka z biurokracją, przestają mnie dziwić Państwa "sukcesy" w obniżaniu podatków, ułatwianiu dostępu do publicznej służby zdrowia i walce z bezrobociem. 


Jedyny komentarz jaki przychodzi mi do głowy, kiedy słyszę wasze deklaracje to:


P.S. Tym razem Panie w MOPSie były miłe, trafiłam na młode urzędniczki, jeszcze nie zblazowane i niezepsute. Poprzednim razem były to panie z dużo większym doświadczeniem zawodowym, którym władza nad "pieniędzmi publicznymi" poprzewracała pod ondulacją. (O czym pisałam w pierwszym poście na tym blogu ;)


Niech ROCK i cierpliwość do tego kraju będą z Wami! \m/

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Tak bardzo wolałabym być tatą...

Wiem, że są kobiety, które zachwycają się byciem w ciąży, siedzeniem z dzieckiem w domu i innymi "atrakcjami" bycia mamą... No więc ja do nich nie należałam zanim zostałam mamą, teraz tym bardziej nie należę. Gdyby tylko istniała taka możliwość wolałabym się ograniczyć do funkcji, które pełni w rodzinie ojciec.

Bo w zdrowej rodzinie dziecko tak samo kocha tatę jak i mamę, ale tata nie musi:
być w ciąży, 
w związku z tym co miesiąc robić badań,
co miesiąc doświadczać "przyjemności" pójścia do lekarza, 
znosić mdłości,
odmawiać sobie wszystkiego co niezdrowe, niewskazane i niewłaściwe,
rezygnować z ulubionych zajęć sportowych,
być kopanym i torturowanych odśrodkowo,
mieć rozdzieranego krocza tudzież rozcinanego brzucha żeby owe potomstwo wydobyć.
(Dla jasności: większość co bardziej "smakowitych" atrakcji związanych z byciem dwupakiem pominęłam, bo sama nie chcę o nich pamiętać).

Co więcej, kiedy biedna świeżo upieczona mama dochodzi do siebie ciesząc się, że w ogóle jeszcze żyje po tym wszystkim co przeszła i jakimś cudem dzieciorkowi również udało się z tego wyjść, tacie wypada uczcić ich fakt i wypić ich zdrowie - no biedni ci tatusiowie... 

A kiedy upragniony osobnik pojawi się już na świecie, tatuś nie musi:
rezygnować z pracy,
ani walczyć ze zmianami jakie nastąpiły w jego ciele podczas ciąży, 
ani zwalczać burzy hormonów,
ani rezygnować z jeszcze większej ilości produktów w swojej diecie z okazji bycia dystrybutorem pokarmu,
ani znosić innych bolesnych atrakcji bycia jednocześnie producentem i dystrybutorem mleka.

Generalnie w życiu faceta dziecko potrafi zmienić tak mało, że szef mojego partnera zorientował się, że jest on ojcem kiedy dziecko miało już ponad rok. ;] A trzeba tu zaznaczyć, że mój partner jest ojcem bardzo zaangażowanym w życie rodziny. Można by zarzucić szefowi, że jet mało spostrzegawczy, ale nawet najmniej spostrzegawczy zwierzchnik zauważyłby ponad roczną nieobecność pracownicy w pracy, a facet...

Nie przedłużając i nie zanudzając: cieszcie się panowie, że możecie być ojcami, na Waszym miejscu świętowałabym dzisiaj zarówno fakt posiadania dzieci, jak i fakt, że możecie je posiadać jako ojcowie, nie jako matki. Amen.

Acha, jednak jeszcze nie koniec. Na deser niesprawiedliwy, złośliwy żarcik:


Niech ROCK, cierpliwość (żebyście mogli z nami wytrzymać) i siła (żebyście mogli nas należycie doceniać) będą z Wami!

poniedziałek, 26 maja 2014

Mama mamom

W hołdzie wszystkim

obecnym, przyszłym, potencjalnym i niedoszłym,

zapracowanym
          udomowionym
      zabieganym
                                         wzruszonym laurką i przejętym maturami
                                piekącym torty urodzinowe
                                           robiącym prania, a jeszcze bardziej tym uczącym jak je robić dobrze
                   Przejętym prowadzaniem samochodu kiedy z tyłu płacze dziecko,
                                        przepychanym w komunikacji miejskiej,

tym zniecierpliwionym
          i tym uszczęśliwionym
                          macierzyństwem

                                                                                    w szczególności tym niedocenianym
                                                                                                                  tęskniącym
                                                                                                                            samotnym
                                                                                             i heroicznie walczącym 
                                                                                    w nierównym starciu z chorobą dziecka

Mamom - supermenkom współczesnego świata. 

                                                                                                                           
                                                                                                                    
ZAPRASZAM NA KONKURS Z OKAZJI DNIA MATKI NA FANPAGE NA FB!


Niech ROCK i siła będą z Wami! \m/

poniedziałek, 12 maja 2014

Podwójna Mama Rockowa :D

I rock rozrasta się nie tylko ofertowo, 27 kwietnia powiększył się skład naszej ekipy - dołączył do niej Brunon zwany Niecierpliwym.


Jak przystało na prawdziwego Taekwondokę syn nr 2 kopał mamę tak skutecznie, że rozszczelnił swoje mieszkanko i zaczęły wody wysiąkać w związku z czym trzeba go było stamtąd ewakuować 3,5 tygodnia przed terminem. Niestety wiązało się to z wieloma niefajnymi konsekwencjami, cześć z nich była spowodowana arogancją lekarzy na których mieliśmy pecha trafić na izbie przyjęć w Szpitalu Bielańskim w Warszawie. Nasza poniżej opisana historia po raz kolejny pokazuje, że żeby być dobrym lekarzem diagnostą trzeba również umieć słuchać pacjenta.

Kiedy się zorientowałam co się dzieje pojechaliśmy na Położniczą Izbę Przyjęć do Szpitala Bielańskiego, w którym prowadzona była ciąża. Mieliśmy pecha, bo nie trafiliśmy ani na świetną panią doktor, która prowadziła moją ciążę, ani na żadnego innego kompetentnego lekarza (a na prawdę jest ich tam sporo). Najpierw położna powiedziała, że to na pewno nie wody, bo wody się po prostu wylewają, nie mogą się siąpić, a później pani doktor (Hołownia), która mnie zbadała orzekła, że nie wie co to jest, ale raczej to nie może być płyn owodniowy. Jako laik staram się nie sugerować lekarzom co mi jest, bo rozumiem, że może to być irytujące, polegam na ich profesjonalnej ocenie. Kiedy jednak pani doktor sama nie trafiła na trop pękniętego worka owodniowego, powiedziałam jej, że właśnie to podejrzewam, bo mam dokładnie takie same objawy jak dwie osoby, które znałam, a którym się taka sytuacja przytrafiła. Moją sugestię pani doktor skwitowała ironicznym uśmieszkiem.

Skończyło się tym, że wspomniana pani doktor Hołwnia wezwała z oddziału do konsultacji panią doktor Ciesielską, ta natomiast z pretensją zapytała mnie dlaczego ja tu przyjechałam przecież oni maja teraz dyżur świąteczny (problemy zaczęły się w piątek wieczorem) i oświadczyła, że z takimi sprawami najlepiej przyjeżdżać w tygodniu. Sam tekst jak i wielce oburzony ton jakim to zostało powiedziane zszokowały mnie tak bardzo, że nie wiedziałam co powiedzieć, w pierwszej chwili nawet myślałam, że to bardzo kiepski żart, okazało się, że niestety nie. Ostatecznie pani doktor Ciesielska nakazała pani doktor Hołowni, żeby ta odesłała mnie do domu, ale trzy razy podkreśliła, że ma wpisać w kartę informacyjną, że poinformowała, że mam wrócić do szpitala gdyby działo się coś co mnie zaniepokoi. Oczywiście totalnie zignorowała fakt, że właśnie tam byłam bo działo się coś co mnie bardzo niepokoiło.

Następnego dnia miałam przyjechać na kontrolne KTG, tak też się stało, trafiliśmy na młodego bardzo miłego lekarza z którym na spokojnie porozmawiałam o tym co się działo i który po badaniu i wywiadzie stwierdził, że prawdopodobnie moje przypuszczenia są słuszne, ale nie może mnie przyjąć bo nie ma miejsc. Zaproponował, że może za to podzwonić i spróbować mi znaleźć miejsce w jakimś innym szpitalu. Ponieważ jednak od początku planowaliśmy rozwiązać ciążę w Puławach zapytałam czy w moim stanie dojadę bezpiecznie do tego szpitala, odpowiedział, że jeśli pojedziemy od razu nie powinno to być ryzyka.

Piękno bycia leczonym w jedynym szpitalu w powiecie polega na tym, że jeśli tylko mają wystarczającą wiedzę i sprzęt do poradzenia sobie z problemem na pewno nie odeślą cię do innego szpitala. Pierwszą cesarkę również miałam robioną w Puławach i wszystko przebiegło gładko i bez problemu, dlatego tu towarzyszyło mi poczucie bezpieczeństwa. Może mieliśmy szczęście, a może wbrew wszelkim niesprawiedliwym obiegowym opiniom personel w małych szpitalach jest lepiej wykształcony, bo już pierwsza położna, z którą miałam kontakt potwierdziła moje przypuszczenia. Później zrobili to lekarze i podjęli decyzję o niezwłocznym cesarskim cięciu. Właściwie to w sobotę byłoby już po sprawie gdyby nie problem z dobraniem krwi przed operacją. Tak wiec gdy tylko właściwą krew dowieziono z Lublina świetny zespół lekarzy wykonał operację w niedzielę rano.

A tak bez ironii i przesady, nie generalizuję, zarówno w dużym znanym, szpitalu można trafić na konowałów, jak i spotkać świetnych lekarzy w małym ośrodku zdrowia.

Koniec końców nasz syn przez ok 36 godziny był zmuszony do przebywania w nieszczelnym pęcherzu owodniowym w kontakcie z bakteriami, które go infekowały. Z tego powodu po uratowaniu go stamtąd musieliśmy zostać na oddziale przez 11 dni, w ciągu których mały przeszedł terapię antybiotykową, po całej serii badań łącznie z dwoma prześwietleniami płuc. A wszystko przez to, że na początku mieliśmy pecha trafić na niekompetentnych lekarzy.

Korzystając z okazji dziękuję wspaniałemu personelowi oddziału położniczego i noworodkowego szpitala w Puławach, za opiekę i troskę jaką nas otoczyli, przez 12 dni naszego pobytu tam. Życzymy aby Wasza niełatwa praca zawsze była doceniana, w szczególności przez dyrekcję szpitala.


Niech rock i zdrowie (oraz dobra opieka medyczna) zawsze będą z Wami! ;)


P.S. Jak cudnie jest nie być w ciąży i móc spać na brzuchu! ^_^

środa, 2 kwietnia 2014

Kult odpuszczania sobie

  1. To nie jest artykuł o rozstępach.
  2. To nie jest artykuł o estetyce.
  3. Piszę o żerowaniu na cudzej brzydocie i ambicjach.
 Przekonasz się o tym czytając tekst do końca ;)



 Bawi mnie niezwykle zamieszanie jakie wywołało w internecie zdjęcie pewnej kobiety:

Kobieta jak kobieta, jest jaka jest, nie jej wina, że tak wygląda, bo przecież każdy ma jakiś defekt. Tylko czy teraz mamy wszyscy zacząć publikować zdjęcia niedoskonałości swojego ciała? Co niby mielibyśmy przez to osiągnąć?

To, że ktoś ma taką potrzebę ekshibicjonizmu już mnie chyba nawet nie dziwi, bo widziałam nie takie jego objawy w internecie. Chciała sobie zrobić takie zdjęcie – jej sprawa, chciała sobie wrzucić na fejsa – jej problem. Ale nie rozumiem na czym polega fenomen promowania tego zdjęcia na różnych stronach i zachwytu nim. 

Ciekawe, że ludzie, którzy udostępniają to zdjęcie zasłaniają się właśnie defektami tej kobiety żeby pokazać jak bardzo są im miłe naturalne niedoskonałości. Żadna z tych nie pokazuje swoich defektów. Takie żerowanie na odwadze (choć moja Babcia powiedziałaby, że bezwstydzie) tej mamy bliźniaków w celu pokazania własnego poparcia ...no właśnie, poparcia dla czego? To jak dziewczyny, które lubią mieć przy sobie brzydką koleżankę, żeby czuć się ładnymi.

Wiele osób wysuwa argument naturalności tego obrazu. Czekam więc kiedy jako naturalne będą krążyły zdjęcia kurzajek i potówek, bo to takie ludzkie. W sumie pewnie niedaleko nam do tego skoro w sieci biły już rekordy oglądalności nagrania z wyciskania największego pryszcza świata (sic!). 

Wiem i rozumiem, że ludzie nie są idealni, nie ma w tym nic złego. Nie bardzo jednak rozumiem jaki postulat próbują wysuwać kobiety, które koniecznie chcą proponować to zdjęcie, chodzi mi o przyklejanie go na liczne profile. Kiedy patrzymy dookoła widzimy, że ludzie nie są idealni, mamy tego świadomość, ale czy na prawdę uważacie drogie panie, że to w tę stronę należy iść z naśladownictwem?

Byłam wychowana w duchu: patrz na tych którzy osiągają więcej od ciebie i ich próbuj doścignąć, nie stawiaj się na równi z tymi którzy zawsze uważają, że jest wystarczająco dobrze i odpuszczają. Jestem przekonana, że właśnie to podejście dało mi ambicje, które nakręcają mnie do działania i motywację do wytrwania w momentach kryzysu w realizacji zadań.

Dla mnie kult piękna kobiety, to docenianie wysiłku jaki wkłada ona w to by wyglądać wspaniale i pociągająco. Oczywiście, że są kobiety, którym przychodzi to łatwiej, innym trudniej i im więcej ktoś musi walczyć o swój wygląd tym większy podziw mam dla takiej osoby. Nie rozumiem dlaczego mamy promować mamy, które odpuściły, skoro są wspaniałe kobiety, które pomimo bycia mamą (zazwyczaj mamą pracującą) mogą wyglądać tak cudownie, jak na przykład Maria King:


Wspomniałam akurat ją, bo jest znanym przykładem publicznym, ale sama znam wiele kobiet, które są matkami (czasami trójki, czwórki dzieci) i wyglądają równie cudnie jak Maria, co jest najlepszym przykładem tego, że się da. Nie wszystkim kobietom ich starania przynoszą tak spektakularny efekt, ale są bohaterkami, bo próbują i się nie poddają i to jest właśnie godne podziwu!

Nie twierdzę, że mamy robić nagonkę na zaniedbane kobiety, każdy ma prawo być jaki chce. Ale też mam świadomość, że każdy wybiera czy w momencie dla siebie wybierze odpoczynek przed telewizorem czy weźmie się za siebie, czy zje torcik czekoladowy, czy sobie odmówi. Osobiście bardzo cenię ludzi ze zdrową ambicją. Myślę, że coraz więcej kobiet idzie tym tokiem rozumowania, bo właśnie tu doszukuję się fenomenu popularności np. ćwiczeń z Ewą Chodakowską.

Chcę tu wyraźnie zaznaczyć, że ZUPEŁNIE czym innym jest brak wstydu przed odsłonięciem swojego ciała na przykład na basenie i brak kompleksów, a czym innym jest dumne chwalenie się brzydotą swojego ciała przed całym wirtualnym światem. Oczywiście może to być pewien trend kulturowy, każdy może zachwycać się przecież czym innym, z resztą znany wszystkim Charles Baudelaire jest tego najlepszym dowodem.

Po prostu we wszystkim trzeba mieć umiar. Każdy ma prawo uważać jak chce, ale dla mnie zdrowym kierunkiem jest ubieranie się tak by strój ukrywał niedoskonałości ciała, zamiast je podkreślać, a już w ogóle nie rozumiem potrzeby pokazywania jak natura może być brzydka. Czy to ma jakiś cel, bo naprawdę nie wiem co próbuje się przez to osiągnąć?

Już widzę te zarzuty, że moim zdaniem tylko piękni mają prawo funkcjonować, czy wychodzić z domu. Podkreślam jeszcze raz, że czym innym jest brak kompleksów (pani miała ekshibicjonistyczną potrzebę pokazać jak jej ciało zbrzydło po urodzeniu dzieci i miała do tego moim zdaniem pełne prawo) ale czym innym jest promowanie tego jako coś fajnego – to już idzie w niezdrowym kierunku. Porównałabym to z sytuacją w której ktoś został okaleczony w wyniku wypadku, a inni zaczynają promować takie okaleczenia jako coś super i się nim zachwycać. Czy kolejnym krokiem będzie namawianie ludzi żeby sobie tak robili?

Pragnienie piękna i doskonałości jest częścią ludzkiej natury, co objawia się w sztuce od wieków. Każda kultura i epoka miała swój kanon piękna. Zdaniem lekarzy obecny trend sylwetki fit, ani wychudzonej modelki, ani rubensowskiej pulchności jest najzdrowszy, więc do wszystkiego podchodźmy z umiarem i rozsądkiem.

Niech rock i sport będą z Wami! \m/

Źródła:
https://www.facebook.com/photo.php?fbid=10152321051244185&set=a.111503244184.87986.783164184&type=1
http://foch.pl/foch/1,132040,14804962,Stanowcza_Maria_Kang__wez_sie_za_siebie_i_przestan.html

piątek, 28 lutego 2014

Weźcie się ogarnijcie z tymi zwolnieniami!

Spotkałam się ostatnio kilkakrotnie z akcją krytykującą zwolnienia z wf-u i o ile rozumiem, że założenia akcji są szczytne, o tyle zastanawiam się, czy jej autorzy rzeczywiście wzięli pod uwagę wszystkie aspekty, które powodują niechęć młodych ludzi do tych zajęć.

Znam kilkoro dzieci, które mają zwolnienia z wychowania fizycznego, ale popołudniami uprawiają sporty, które je interesują i odnoszą w nich sukcesy. Wydawać by się mogło, że to niezwykłe zjawisko, ale po bliższym zbadaniu sprawy, przyczyny tego okazują się oczywiste.

Zdaję sobie sprawę z tego, że szkoły nie są w stanie zapewnić wszystkim uczniom tak szerokiego przekroju zajęć zajęć sportowych żeby każdy mógł znaleźć coś dla siebie, ale nie tu doszukiwałabym się źródła problemu masowych zwolnień.

Sama mam wiele złych wspomnień związanych z lekcjami wf, jak i nauczycielami, którzy te lekcje prowadzili. Wynikało to głównie z tego, że nigdy nie byłam dobra w sportach drużynowych, a przecież wiemy jak wyglądają zazwyczaj takie lekcje: „rozgrzewka i gramy w siatkę”, albo „weźcie piły i pokopcie w nogę” (pomijam niegramatyczność tego stwierdzenia -_-').

Pamiętam z liceum zajęcia wf na których uczyliśmy się poruszać na nartach biegowych – tak, obydwie te lekcje pamiętam doskonale. I nie przeszkadzało mi, że narty były stare, a buty nie wiadomo czy ktoś kiedykolwiek potraktował środkiem odgrzybiającym, ale to było inne i odkrywcze. W podstawówce kilka razy wyszliśmy w zimie na boisko, na którym zrobiono dla uczniów ślizgawkę. Lód był nierówny, bo po prostu wylany wiadrami, łyżwy ze szkoły – dla kogo znalazł się jego rozmiar to miał szczęście, a reszta brała co było – ale nikt nie narzekał, bo dla wielu z nas to była szansa na spróbowanie czegoś, czego nie mogli mieć poza szkołą. I choć nie nauczyłam się biegać na nartach (bo i trudno byłoby się nauczyć w ciągu dwóch czterdziestopięciominutowych lekcji), ani nie nauczyłam się wówczas w podstawówce jeździć na łyżwach (zgońmy to na to, że zazwyczaj miałam dwa lub trzy rozmiary za duże hokejówki na nogach ;) ale właśnie te dwa wuefowe wspomnienia wyczerpują zapas pozytywnych przykładów jakie mogę przytoczyć w tym temacie.

Ale właściwie nie to w tym wszystkim było najgorsze: strasznie wkurzało mnie, że pomimo mojej ciężkiej pracy, ocena z wf-u obniżała mi średnią. W szkole zawsze byłam przeciętniaczką, ale na te oceny, które miałam pracowałam bardzo ciężko i irytowało mnie strasznie, że tak mały wpływ mam na to jaką ocenę mam z przedmiotu takiego jak wf, który liczony był do średniej na równi z matematyką, czy biologią, które ciężko zakuwałam. Generalnie jestem zdania, że jeżeli średnia ocen jest czymś co może zaważyć na czyjejś dalszej karierze (przyjęciu lub nieprzyjęciu do kolejnej szkoły np.) oceny z religii i wf nie powinny się do niej wliczać!

Nie pamiętam swoich odczuć w tym temacie z podstawówki, ale w liceum strasznie mnie irytowało jeżeli lekcje zaczynały się od zajęć wf. Oczywiście nie mieliśmy możliwości wziąć potem prysznica i tak wszyscy sobie siedzieli potem przez kolejnych klika godzin i śmierdzieli, to znaczy oprócz tych, którzy mieli zwolnienia z wfu, bo oni tego dyskomfortu nie odczuwali.

Z genialnym rozwiązaniem dotyczącym zajęć fizycznych spotkałam się dopiero na studiach: można było wybrać sobie spośród wielu propozycji opcję, która najbardziej interesuje. Od samoobrony, przez tradycyjne siatkówki i koszykówki po fitness. Dopiero wtedy odkryłam, że to nie ze mną jest coś nie tak, bo nie mogę zrobić czegoś równie dobrze jak inni – są rzeczy które robię lepiej od niektórych, tylko musiałam odkryć co to jest!

Puentą, wskazującą jednocześnie kolejny problem, który może być powodem dla którego ktoś może nie chcieć uczęszczać na lekcje wf niech będzie wspomnienie spotkania z moją nauczycielką z liceum. Spotkałam ją przypadkiem będąc na drugim roku studiów, w grzecznościowej rozmowie zapytała co u mnie, odpowiedziałam krótko i wspomniałam, że z zajęć sportowych (tych które sama sobie wybrałam według własnych preferencji jak wspominałam) mam najwyższe stopnie, więc jest super, na co ona odpowiedziała „to ty z jakimiś upośledzonymi dziećmi na zajęcia uczęszczasz?”. Abstrahując od poprawności politycznej tego stwierdzania i płytkości rozumowania – Pani Bożence gratuluję pedagogicznego podejścia.

Sądzę też, że ktoś kto wymyślał hasło "Zwolnienie z wf-u to obciach" niekoniecznie wziął pod uwagę, że dziciory owszem szybko to hasło podłapią, ale będą nim rzucać również w tych, którzy na prawdę nie mogą na zajęciach wychowania fizycznego ćwiczyć ze względów zdrowotnych, czym będą pogłębiać wykluczenie tych osób.

Jako osoba dorosła uświadomiłam sobie, że właściwie przez to, że nigdy nie byłam dobra w sportach, czy sprawnościach, których oczekiwali nauczyciele wf dorastałam w przekonaniu o własnej niepoełnosprytności fizycznej. Pewnie też dlatego jako dziecko, a potem nastolatka nie spróbowałam swoich sił w sportach walki, które mnie przez całe życie fascynowały. Na szczęście moje drogi zeszły się z osobą, która przekonała mnie, że wcale nie trzeba być Brucem Lee by sporty walki trenować, ta właśnie Ewa „kopnęła mnie w d*pę” i pchnęła we właściwym kierunku. Tak zaczęła się moja wielka miłość i fascynacja sportem. Dziś sport uprawiam na co dzień, z wyboru, bo lubię akurat tę formę wysiłku fizycznego. Prawie każdy urlop spędzam z rodzinką na wspólnym oddawaniu się aktywności fizycznej którą lubimy, czasami także na obozach sportowych.

Sport jest super, ale lekcje wf-u niekoniecznie takie bywają, więc jeśli wasze dziecko broni się przed nimi rękami i nogami może warto zaproponować alternatywne rozwiązanie, choćby po to żeby niedouczony nauczyciel nie miażdżył jego młodej psychiki i poczucia własnej wartości.

Niech ROCK i Taekwondo będą z Wami! \m/

piątek, 7 lutego 2014

O tym dlaczego (uważa się, że) rodzice są gorszymi pracownikami.

Moja bardzo wykształcona koleżanka z ogromnym doświadczeniem zawodowym, przypadkiem w czasie rozmowy rekrutacyjnej wspomniała, że ma dziecko. Dziwnym trafem w tym momencie zdawkowym "aha, to jeszcze się z panią skontaktujemy" rozmowa się zakończyła.

Jako właścicielowi firmy i osobie wykształconej w dziedzinie zarządzania dało mi to do myślenia na ile rzeczywiście posiadanie dziecka może zaważyć na jakości pracownika. Ponieważ sama jestem matką podejmując ten temat obawiałam się własnej stronniczości, ale postaram się być bardzo rzeczowa.

W firmie, w której pracowałam jako ostatniej przed urodzeniem dziecka, byłam jedną z młodszych pracownic, a mimo to pierwszą która śmiała zajść w ciążę będąc związaną z tą firmą. Celowo używam tutaj takiego sformułowania, bo wrogość wobec pomysłu, że którakolwiek z pracownic mogłaby zajść w ciążę była tam często demonstrowana. Decydując się na dziecko wiedziałam, że nie będę już miała po co do firmy wracać, więc od razu powstał plan o założeniu własnego biznesu. Patrząc na te niewiele koleżanek, które podjęły wyzwanie posiadania dziecka w dzisiejszym świecie przekonałam się, że jest to schemat, który się powtarza wszędzie dookoła – dziecko = koniec pracy (przynajmniej w danej firmie). Ciąża pracownicy jest traktowana jako coś co złośliwie się robi pracodawcy, więc większość pracodawców robi wszystko żeby takiej pracownicy z powrotem nie przyjąć.

Z oczywistych uwarunkowań biologicznych mężczyźni z podobnymi problemami w swojej karierze zawodowej nie muszą się zmagać. Jestem wręcz gotowa wysunąć teorię, że jako rodzice panowie stają się lepszymi pracownikami. Bo prawdą jest, że rodzic, może czasami się spóźni, albo niespodziewanie musi wyjść z pracy (bo dziecko w szkole miało pomysł zjechać z kolegą na plecakach ze schodów i wgryzło się po drodze w barierkę), ale ile inicjatywy i determinacji wykazują potem żeby to nadrobić! Bo rodzic to już nie jest niezależny singiel, który jak nie tu, to gdzie indziej pracę znajdzie, ewentualnie w międzyczasie żyjąc na krakersach i sucharach. Rodzice są o tyle bardziej wartościowymi pracownikami, że muszą liczyć się z faktem, że każda ich decyzja zawodowa ma wpływ na życie ich rodziny, za którą są odpowiedzialni. Jeżeli dodać do tego statystyki mówiące, że większość kredytów zaciągana jest wspólnie przez pary, które mają rodzinę, teoretycznie otrzymujemy pracownika idealnego, który musi zachować ciągłość pracy, bo spłaca kredyt i ma kilka gąb do wykarmienia. Taki osobnik umęczony czynnościami zawodowymi, a później jeszcze życiem rodzinnym tylko w ostateczności i desperacji zdobędzie się na dodatkowy (niemały przecież) wysiłek przebierania w ofertach pracy w poszukiwaniu bardziej atrakcyjnej. Jeżeli tylko ma poczucie bezpieczeństwa i umiarkowaną satysfakcję z pracy dla firmy, będzie jej wierny i oddany, przynajmniej dopóki jakiś niedouczony menadżer nie spróbuje tego nadużyć.

Prawdą jest, że rodzice czasami biorą opiekę nad dzieckiem, albo bywają na zwolnieniu z powodu choroby dziecka. Nikt jednak nie porównał jak często rodzice biorą opiekę, czy urlop na żądanie, bo dziecko rzyga w technikolorze, a jak często single robią sobie wolne po szalonej nocy w środku tygodnia, bo nie są w stanie przyjść do pracy. Natomiast jako rzeczywistą niesprawiedliwość wobec pracodawców postrzegam konieczność płacenia pracownikom za pierwsze 30 dni zwolnienia. Przecież nie jest tak, że pracodawca dajmy na to przez pierwsze 30 dni jest zwolniony z płacenia ZUSu za nowego pracownika. Jeżeli ktoś wie dlaczego tak się dzieje, chętnie przeczytam w komentarzu wyjaśnienie tego zjawiska, bo nie jestem ekspertem w tej dziedzinie, a jedynie logicznie myślącym laikiem, który w żadem sensowny sposób nie potrafi sobie tego wytłumaczyć.

Słyszałam kiedyś argument, że rodzice są gorszymi pracownikami, bo ciągle myślą o swoich dzieciach. Muszę przyznać, że to prawda, nie wiedziałam co znaczy martwić się o kogoś (stale, bez przerwy, w każdym aspekcie) dopóki nie miałam dziecka. Ale faktem jest też, że nikt nie zbadał jak często generalnie odrywamy się myślami od pracy, marząc o wieczornej randce, rozmyślając o kimś kto wpadł nam w oko, planując wakacje, albo wyobrażając sobie siebie w rożnych modelach samochodów (że nie wspomnę o wszelkich teoriach amerykańskich naukowców odnośnie tego jak często mężczyźni myślą o seksie). Jedno jest pewne, ludzki mózg nie jest w stanie pracować ciągle i bez przerwy przez osiem godzin, musimy dawać mu odetchnąć zmieniając zadania nad którymi pracuje. Zarówno posiadacze jak i  nie-posiadacze dzieci, odrywają się od pracy – przynajmniej myślami – tak na prawdę zmienia się tylko treść tych rozmyślań.

Znam kilka nielicznych przypadków (dokładnie dwa) gdzie kobiety, które zaszły w ciążę powiedziały o tym pracodawcy, jak twierdzą, bez stresu i oporów. Skończyło się to tym, że wspólnie zaplanowali pewne działania, nie było żadnego szarpania ani niespodzianek. Poinformowały pracodawców o planowanym okresie absencji i później jako szczęśliwie i spełnione mamy wróciły do pracy. A to dlatego, że wiedziały, że będą miały wsparcie u swoich szefów, ufały im i czuły się bezpiecznie. Czy tak nie jest łatwiej?

Specjalnie w swoich rozważaniach nie powoływałam się na humanitaryzm, empatię czy inne emocjonalne argumenty, bo chciałam pokazać, że logika i psychologia odwalają w tej dziedzinie całą robotę. Wystarczy tylko znać się na zarządzaniu ludźmi, a przecież to jest wasze najważniejsze zadanie szefowie, prezesi, dyrektorzy i menadżerowie.

Niech rock będzie w Wami! \m/

czwartek, 23 stycznia 2014

Dzieci i zwierzęta

Ten zastaw słów wywołuje mimowolny uśmiech, bo trudno znaleźć inne podobne zestawienie które byłoby równie szczere, zabawne i urocze w swoich zachowaniach.

Jednak wokół tego tematu istnieje również wiele kontrowersji, pamiętam doskonale jak dostawałam białej gorączki za każdym razem, gdy ktoś dowiadując się, że jestem w ciąży pytał "a co teraz zrobicie z kotem?". Nigdy wcześniej nie myślałam, że ktokolwiek może uznać, że posiadanie dziecka jest wyrokiem dla ukochanego pupila.

No wiec oświadczam wszystkim sceptykom: dziecko idealnie pasuje do psa lub kota. Wystarczy tylko zachować w tym wszystkim umiar i zdrowy rozsądek. Zresztą, według mojej teorii jeśli potrafisz ułożyć zwierzę, prawdopodobnie poradzisz sobie również z dzieckiem, jeśli nie, zastanów się nad swoją decyzją lub doszkalaj w tym zakresie.

W początkowej fazie wychowania bazuje się na znajomości podstaw behawioryzmu, zupełnie jak w wychowaniu zwierząt. Zarówno dzieci jak i zwierzęta potrzebują ograniczeń i dyscypliny, które zawsze mają działać tak samo, ponieważ oczekują od nas rutyny, która daje im poczucie bezpieczeństwa.

Co prawda na razie mogę przedstawić przykłady tylko jednego dziecka i jego relacji ze zwierzętami, jednak podobieństwa między nimi są uderzające:

Hipnotyzuje je oglądanie włączonej pralki

...lub dorosłych w czasie pracy


Wykorzystają każdy moment twojej słabości żeby spróbować wejść ci na głowę, najchętniej wspólnie 


Skorzystają z każdej okazji żeby wejść do pudełka... (jeśli nie dadzą rady jednocześnie, będą to robić na zmianę)


...torby...


...miski...


...lub koszyka.


Lubią spać w tych samych miejscach...


...i potrafią zasnąć w najdziwaczniejszych pozycjach.

Lubią te same zabawy, jak łapanie baniek mydlanych bądź czerwonej, laserowej kropeczki.


Właściwie to bawią się tymi samymi zabawkami.


Potrafią zabić jednym spojrzeniem


I robią wszystko żeby przetrzymywać rodziców jak najdłużej w łóżku 


Pamiętaj, że każdemu zwierzęciu trzeba indywidualnie przedstawić nowego członka rodziny. Każde zwierze ma też inny temperament i na swój sposób będzie reagować, większość jednak uznaje dziecko za ludzkie kocię/szczenię o które zazwyczaj albo się bardzo troszczy, albo będzie go unikać i należy to uszanować. Zazwyczaj od razu możesz rozpoznać czy obecność dziecka stresuje zwierzęta, czy są po prostu ciekawe nowych zapachów.

Kocur Stefan z ogromnym entuzjazmem chciał się zaprzyjaźnić z dzidziolem już na samym początku i do tej pory świetnie się razem bawią za każdym razem gdy się spotykają.


Natomiast Hera z podejrzliwością obwąchiwała nowy obiekt, nigdy dzieci nie lubiła i to się nie zmieniło. Rozumie natomiast, że to nasze ludzkie kocię i jest dla nas ważne. Należy pamiętać, że działa to w dwie strony, dzidziol także wie, że ze zwierzętami należy obchodzić się delikatnie i nie wszystkie lubią zabawy w jego stylu. 


A tu już przykład zapoznawania się Hulka z Nikosiem. Hulk jest Staffordshire bull terrierem, jak nazywają tę rasę Anglicy to prawdziwy "nanny dog" czyli psia niania. Reaguje niepokojem na każdy płacz dziecka i nie odstępuje go na krok pilnując jak potrafi najlepiej. Oczywiście ogromne znaczenie ma tu doskonałe ułożenie psa przez jego właścicieli.


Jeśli podejdzie się do tego właściwie nie tylko zyskuje się opiekuna i kompana zabaw dla dziecka, ale przede wszystkim kształtuje się w młodym człowieku właściwe postawy wobec zwierząt.



Żeby była jasność, ten artykuł NIE MA na celu zachęcenia do przygarnięcia zwierząt. To ważna decyzja, równie ważna jak decyzja o dziecku i musi być bardzo dokładnie i z każdej strony przemyślana. Chcę tylko udowodnić, że posiadanie dziecka to nie powód do wyzbywania się pupila, a to dwie zupełnie inne rzeczy.

Zanim zdecydujesz się przygarnąć zwierzę, pamiętaj, że zamieszkanie w twoim domu będzie dla niego nowością, na którą nałoży się kontakt z wieloma osobnikami ludzkimi, którzy będą się zachowywać w sposób nieznany dla zwierzęcia. Nie każde zwierze przybywając do nowego miejsca równie dobrze będzie tolerować dzieci. Jeśli już naprawdę podejmiesz decyzję o przygarnięciu nowego członka rodziny, a masz małe dzieci najlepiej skonsultuj się wcześniej ze specjalistą. Polecam szczególnie domy tymczasowe w których opiekunowie znają przebywające tam zwierzęta i mogą podpowiedzieć które jak się zachowuje w danej sytuacji i doradzić w wielu esencjalnych kwestiach.

Jeżeli chcecie skorzystać z naszych doświadczeń i porady w kwestii relacji dzieci-zwierzęta możecie do nas napisać na adres kontakt@irock.pl

Niech rock będzie z Wami! \m/

czwartek, 9 stycznia 2014

Matka Polka Niepokonana


Czy nie macie wrażenia, że posiadanie dzieci nie jest „cool”, jest niefajne i niemodne? No cóż ja mam, co więcej coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że panuje ostracyzm społeczny wobec rodziców.


O tym, że pracodawcy boja się zatrudniać kobiety, bo biologicznie są uwarunkowane do tego, że to one zachodzą w ciążę, wiadomo od dawna. Ale dopiero mając dziecko przekonałam się, że nawet urzędy państwowe rodziców traktują jak potencjalnych złodziei i cwaniaczków. Przykłady można by pewnie mnożyć, ale żeby nie pozostać gołosłowną opowiem o szoku jaki przeżyłam gdy zgłosiłam się po becikowe. Mając już wszelkie niezbędne zaświadczenia udałam się do MOPSu w Puławach (tak becikowe przyznaje Ośrodek Pomocy Społecznej - piszę tę adnotację dla tych, którzy tak jak ja w tamtym okresie mogą być zdziwieni, że akurat ta instytucja jest dystrybutorem tych pieniędzy). „Przemiłe” panie urzędniczki, które tam spotkałam zachowywały się jakbym przyszła po jałmużnę, którą muszą wyłożyć ze swych prywatnych kieszeni. O ile liczyłam się z wypełnieniem stosu formularzy (jak to w urzędach) o tyle wielkim zaskoczeniem były dla mnie dziwne oświadczenia i lawina pytań dotyczących mojego życia prywatnego. W tamtym okresie becikowe należało się wszystkim którym urodziło się dziecko, więc wydawało mi się, że to tylko formalność, a poczułam się jakbym była oskarżona o coś i przesłuchiwana.

Być może dzisiaj założenie rodziny wymaga szczególnego heroizmu, choćby ze względu na fakt, że zmienił się charakter pracy zawodowej jaką obecnie wykonujemy. Wiele osób z pokolenia moich rodziców (że o starszych nie wspomnę) nie rozumie, że nie mamy już komfortu bezpiecznej posady, jaką oni mieli. Wiele osób z tamtego pokolenia po szkole szło do pracy i w tym zakładzie pracy i zawodzie trwali aż do emerytury. Większość z nas zmaga się z niepewnością jutra, która wynika z tego, że pracodawcy wykorzystują ogromną konkurencję na rynku pracy i wychodzą z założenia, że zawsze znajdzie się ktoś kto może pracować na umowę o dzieło i za śmieszną stawkę. Umowa o pracę stała się luksusem na który stać niewielu, a nawet jeżeli ktoś ją ma, często jest zawierana na czas określony, więc utrzymujący w niepewności.

Z pewnością nigdy decyzja o dziecku nie należała do łatwych, szczególnie w czasach, gdy nie było tylu gadżetów ułatwiających życie rodzicom, jednak nawet ludzie ze starszych pokoleń zauważają dużą niechęć społeczeństwa wobec rodziców, jakiej nie pamiętają ze swoich czasów.

Oczywiście w tych zmaganiach obydwoje rodziców jest w ciężkiej sytuacji, ale ze względu na fakt, że kobieta musi iść na urlop macierzyński, a mężczyzna tylko może iść na urlop ojcowski, większość tej niechęci społecznej koncentruje się na kobiecie.

Bo to ona zachodzi w ciążę i robi problem pracodawcy: bo na badania biega, bo jest często zmęczona i zdekoncentrowana. A jak urodzi to przecież jej w pracy nie będzie i pewnie jeszcze liczy na to, że po macierzyńskim wróci jakby nigdy nic. Matki zatrudniać też nie można bo te dzieciory w żłobkach i przedszkolach ciągle chorują i wiecznie jej w pracy nie będzie.
Bo to ona wpycha się do tych autobusów i tramwajów, chociaż widzi przecież, że tłum jest i miejsca nie ma, ale ładuje się z tym wózkiem jakby nie mogła postać kolejnych 20 minut i poczekać na kolejny niskopodłogowy tramwaj właściwej linii.
Bo się z tym brzucholem, albo co gorsza z bachorem (!) wpycha w kolejkę w kasie uprzywilejowanej. Bo, że kasa uprzywilejowana każdy widzi, ale kolejka była mała to postanowili spróbować szczęścia, które dopisuje dopóki nie wepchnie się baba poza kolejnością.


I mogłabym pewnie długo tak być marudna i cyniczna, ale nie o to tu chodzi. Chcę Wam powiedzieć drodzy rodzice, że jesteście bohaterami, że pomimo tego wszystkiego podejmujecie się trudu posiadania potomstwa. Bo mieć dziecko, to nie koniec fajności, ani marzeń, ani własnego życia, to początek nowych możliwości, których jeszcze może nie odkryliście. W naszym przypadku odnaleźliśmy w sobie nowy wymiar rockowości rodzicielsko-dzidziolowej i założyliśmy I rock. A to dopiero początek naszej walki ze stereotypami.


Niech rock będzie z Wami! \m/